Przejdź do głównej zawartości

Wichry wojny (Marcin Wroński, "A na imię jej będzie Aniela")

[Przed opublikowaniem poniższej recenzji zamierzałem wrzucić refleksje o "Kinie Venus", środkowym i moim ulubionym tomie cyklu o Zydze Maciejewskim. Jednak ponieważ jego pisanie z ważkich przyczyn uległo spowolnieniu, nie przetrzymuję tego tekstu dłużej. Najwyżej kiedyś uzupełnię tę (?) lukę.]




Na trzeciego „Maciejewskiego”, jako zagorzały wielbiciel serii, czekałem z ogromną niecierpliwością. Uwielbiam kryminał w takim wydaniu jak u Wrońskiego – opowieść o brudnej policyjnej robocie (police procedural, jak nazywają ten podgatunek Amerykanie), w dodatku w malowniczym kostiumie retro, zszytym z tkaniny historycznej uzupełnionej mroczniejszymi a wielce twarzowymi fragmentami w tonacji noir. Pierwszy tom "Maciejewskiego", nie ukrywam, czytałem z wypiekami na twarzy. Drugi to po prostu jedna z najlepszych powieści kryminalnych jakie spotkałem w życiu. Oczekiwania miałem więc spore.

Przyznam, że po skończonej lekturze "Anieli" mam wątpliwości jak oceniać trzecią, tym razem okupacyjną odsłonę przygód lubelskiego komisarza. Kłopot w tym, że jest to znacznie lepsza powieść w ogóle, niż powieść kryminalna. Historia krwawych, połączonych z gwałtami mordów i śledztwa prowadzonego przez Maciejewskiego (tym razem w szeregach niemieckiej Kripo), stanowiąca szkielet fabularny, jest jej zdecydowanie najsłabszym elementem. I wcale nie dlatego, że Maczejewski, jak mówią Niemcy, ma w okupacyjnych realiach mocno związane ręce (kogo obchodzą morderstwa na Polkach?), przez co śledztwo idzie mu jak po grudzie. Owszem, ma związane. I owszem, śledztwo dalekie jest od dynamiki, ale w okupacyjnych okolicznościach jest to, umówmy się, zrozumiałe. Problem w tym, że Wroński, rozciągając swoją fabułę aż na sześć lat, rozbił ją w strukturę epizodyczną, i nad tą strukturą chyba nie do końca zapanował. Między epizodami, które dzieli od siebie rok lub pół roku, nie czułem upływu czasu. Często odnosi się wrażenie, jakby przez ten międzyczas zaskakująco niewiele się zmieniło – zarówno w śledztwie, jak i w większości relacji między bohaterami (wyjątkiem Zielny). A pół roku czy rok, to jednak długo.

Takie rozciągnięcie pociągnęło za sobą niestety dezintegrację dramaturgii śledztwa, a co gorsza nie zostało należycie, moim zdaniem, uzasadnione fabularnie. Maciejewski w Kripo nie ma złych układów, a jego współpraca z AK daje chyba furtkę dla innych, niż regulaminowe, rozwiązań (są po temu podstawy). Co gorsza, powstałe rozrzedzenie fabuły nie zostało należycie wykorzystane. Sześć lat to ogrom czasu, a odnosi się wrażenie, że Kripo jak i sam Maciejewski nie maja nic do roboty pomiędzy kolejnymi, jako się rzekło – oddalonymi w czasie, mordami. Może należało rozszerzyć policyjną robotę o inne, prostsze sprawy? Może należało skondensować akcję do, dajmy na to, trzech lat (przy okazji zostawiając sobie miejsce na kolejną, tym razem okupacyjno-powojenną powieść)? Nie wiem, i w sumie nie muszę.
:: SPOJLER - ZAZNACZ ŻEBY PRZECZYTAĆ ::

Niestety to rozwleczone w czasie śledztwo spuentowane jest wyznaniem kompletnie, w moim odczuciu, błędnie zaaranżowanym. Z punktu widzenia sprawcy jest ono posunięciem tak  głupim, że tracącym wiarygodność, bo postać, którą uważamy za przebiegłą, pogrąża się sama i to zupełnie dobrowolnie, bez jakiegokolwiek – zewnętrznego czy wewnętrznego - przymusu.

:: KONIEC SPOJLERA ::


Po takim wstępie mogło by się zdawać, że „Aniela” to literacki niewybuch. Otóż absolutnie nie. Wszystko inne poza szkieletem głównego wątku, jest na najwyższym poziomie. Wroński okazał się tym razem dużo lepszym opowiadaczem, niż konstruktorem intrygi. Ma przecież potoczysty styl, potrafi tworzyć ciekawe tło dla swojej opowieści, prowadzić kilka naraz wątków pobocznych. Z wprawą wytrawnego filmowca operuje nastrojami i dramaturgią poszczególnych scen, czy to kameralnych, czy to dynamicznych jak nalot - na czele z najstraszniejszą: oglądem ofiar potrójnego mordu. Pisze soczyste dialogi, które żywcem można przenieść na ekran – i wie jak puentować nimi sceny, by na moją zblazowaną twarz wypełzł uśmiech bezwstydnej czytelniczej satysfakcji. 

- Od kiedy to znacie się na psychologii, Fałniewicz?
– Znam się na skurwysynach, panie komisarzu.


Marcin Wroński
(repr. teatrnn.pl)
Choć czasy są okrutne i do uciechy nie nastrajają. Dramatyczne realia okupacyjne odciskają piętno na większości postaci drugiego planu (bez taryfy ulgowej – dla niejednej jest to piętno śmiertelne). Właśnie drugi i trzeci plan, na które szczęście Wroński nie oszczędzał papieru, są w „Anieli” najciekawsze. Rzeczywistość jest straszna, ale jednak wielowymiarowa. Poznajemy złożone i nieoczywiste charaktery ludzi, którym przyszło działać w ekstremalnych warunkach – czy to będą handlowo-matrymonialne perypetie Zielnego, czy opisane z szorstką delikatnością przeżycia i emocje Róży, czy odpychająca (ale jak nakreślona!) postać króla getta Szamy Grajera, czy tragiczne losy Krafta i jego rodziny, czy wreszcie zaskakująca ale jakże ludzka historia komendanta Schleggera. Zło i dobro rozkłada się niezależnie od nacji - polskiej, niemieckiej, żydowskiej. Sam Maciejewski zresztą też budzi bardzo mieszane uczucia. Kwestia słuszności dokonanych przez niego wyborów i jego dość obsesyjnie traktowanych priorytetów - pozostaje otwarta. Ot – takie czasy, skomplikowane i mniej czarno-białe, niż może wydawać się obecnie z perspektywy czasu. Cała ta galeria wątków, płynnie wpleciona w tło historyczne od nalotu 9 września 1939, przez likwidację getta aż po tzw. wyzwolenie, tworzy materię barwną i przejmującą. Obraz trudnych czasów opisany bez wielkich słów i patosu. Styl Wrońskiego – co oczywiste i trafne – nie ma też z reguły takiej ironii jak w poprzednich odsłonach, ale zyskuje przez to powściągliwość. Mniej więc jest smakowitych fajerwerków wrońskiego poczucia humoru, za to jako powieść historyczna, rekonstruująca w znakomicie dobranych detalach codzienne życie przygniecionego okupacją miasta, relacje międzyludzkie i między-narodowe, uzupełnione o cytaty z okupacyjnej gadzinowej prasy lubelskiej – „Aniela” jest dziełem naprawdę sugestywnym. Podobnie poważną perspektywę wprowadza wspomnieniowa opowieść Krafta, przy której do głosu - w osobie rozmawiającej z nim dziennikarki - dochodzą powojenne oceny wojennych zachowań Niemców. Właśnie to, co dzieje się poza głównym śledztwem Maciejewskiego, jest najbardziej w tej powieści interesujące i stanowi jej największą wartość. Tak jakby Wroński – pasjonat historii przerósł Wrońskiego od kryminałów.

Czy zatem „Aniela” jest dobrym kryminałem? Średnim, tylko miejscami bardzo dobrym. Ale jest wnikliwą i przejmującą powieścią historyczną.

5 / 6

Marcin Wroński,  A na imię jej będzie Aniela. Warszawa : Wydawnictwo W. A. B., 2011.

Książka dostępna w WBP w Lublinie

Komentarze

  1. Och, kryminał w realiach okupacyjnych to naprawdę rzadkość. Jedynie jeden potrafię wymienić z pamięci, ten (jak go przeczytam) ma szansę być drugim.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz