Zasiadając do „Hollywoodlandu” wiedziałem, że raczej nie ma co się spodziewać arcydzieła. Ale jednak wziął górę mój pociąg do kryminałów z nurtu neo-noir, tym bardziej, ze ostatnio przekonałem się (oglądając „Nieugiętych”), że przy tego typu filmach moje jestem mniej wymagający niż zwykle. Po prostu mam słabość do takich klimatów – twardzi faceci w borsalinos, okazałe auta (określenie samochody mi tu nie pasuje), zepsute kobiety, wytrawna whisky, ogólna degrengolada moralna i cyniczne teksty. No, a Hollywoodland oczywiście wszystko to oferuje.
Intryga utkana jest całkiem sprawnie z klisz gatunkowych pamiętających jeszcze Chandlera, a jej osnową jest prywatne śledztwo wokół zagadkowej śmierci George’a Reevesa (Ben Affleck), aktora odtwarzającego w latach 50. rolę Supermana. Jest to zresztą sprawa autentyczna, a kontrowersje wokół niej nie zostały zadowalająco wyjaśnione po dziś dzień. Ustalenia policji wskazują na samobójstwo, jednakże – częściowo z osobistych pobudek - śledztwo podejmuje prywatny detektyw, grany przez Adriana Brody’go („Pianista”). Jak łatwo przewidzieć, trafia na bagno ciemnych interesów, bezlitosnych producentów, i tłumionych namiętności. Otrzymujemy zatem rzetelnie odtworzony światek (chciałoby się chwilami rzec – półświatek) fabryki snów końca lat 50., zbudowany z sympatycznych smaczków z historii Hollywood (Affleck grając z Burtem Lancasterem w „Stąd do wieczności”!). Nie zawodzi – o dziwo - Brody jako lekko ciamajdowaty ale interesowny detektyw, choć początkowo nie pasował mi w tej roli (trudno było mi uwolnić jego twarz od skojarzenia z „Pianistą”). Affleck, którego serdecznie nie cierpię, pasuje do roli niespełnionego ambicjonalnie gwiazdora o miernym talencie i w sumie wywiązuje się ze swojego zadania aktorskiego zadowalająco. Ale najlepszy jest drugi plan: Bob Hoskins jako pozbawiony skrupułów producent i przede wszystkim 41-letnia już Diane Lane, jedna z najpiękniejszych aktorek kina, po której widać mijającą młodość, ale również ten fakt potrafi pokazać z wielką klasą (ostatnia scena!). Skądinąd szkoda, że tak stylowa aktorka nie trafiła nigdy na scenariusz z rolą na miarę swojego talentu (najbliżej była chyba w młodości w „Na południe od Brazos” i w latach dojrzałych w „Niewiernej”). Para Hoskins – Lane zdecydowanie aktorsko przebija pierwszy plan „Hollywoodlandu”.
- Kto ci zmyje krew z rąk?- Jaką krew? Jestem filmowcem!
Właśnie głównie w scenach z ich udziałem widać, jak świetny mógłby być ten film w rękach bardziej wytrawnego reżysera. Obraz Coultera ratuje się dobrze uchwyconym blichrem epoki, jak również dbałością o gatunkowy nastrój, ale zdecydowanie zabrakło nerwu narracyjnego, wytrawnej ręki reżyserskiej. Opowieść chwilami tonie w dłużyznach, intryga miejscami jest trochę mętnie prowadzona, i aż żal tych kilku świetnych konceptów, które przebłyskują co jakiś czas z ekranu. Takie smaczki jak chociaż lejtmotyw z powracającą w różnych wariantach kluczową sceną Reevesa z gitarą, świetna (także aktorsko!) ostatnia scena Afflecka, czy wreszcie sporo błyskotliwych dialogów – w lepiej poprowadzonym filmie miałyby dużo większą szansę oddziaływania. A tak "Hollywoodland" ląduje niestety dość daleko mojej wielkiej triady neonoir („Chinatown” – „Ścieżka strachu” - „Tajemnice Los Angeles”). Generalnie - polecam tylko miłośników gatunku, którzy strawią wyżej opisane słabości, by spośród nich wyłowić te smaczniejsze kąski.
Komentarze
Prześlij komentarz