Tym różni się od nafty
krew, że jest jej doprawdy
ile dusza zapragnie:
przelewaj - nie zabraknie.
krew, że jest jej doprawdy
ile dusza zapragnie:
przelewaj - nie zabraknie.
(Josif Brodski, "Kolo")
Żyjemy na szczęście w czasach, kiedy przekłady literatury zza oceanu trafiają do rąk czytelników stosunkowo szybko, więc cieszy fakt, że krótko po laureatce Pulitzera 2014 (Szczygieł Donny Tartt) trafił do mnie finalista z tamtego roku. Czekałem na tę książkę, bo tematyka historii Pogranicza - a rzecz dzieje się w Teksasie na przestrzeni stu osiemdziesięciu lat - jest mi szczególnie bliska. Interesujące, że autor nie jest rodowitym Teksańczykiem: mieszka w Austin od 2005 roku.
Ta książka to rodzinna saga, ale nie taka, jak inne sagi. Oparta jest, niczym symfonia, na trzech przeplatających się wątkach, z których każdy mógłby funkcjonować oddzielnie, ale splecione razem potęgują znaczenia, wypełniają treścią wspomnienia, naświetlają wydarzenia i ludzi z różnych perspektyw (też w sensie czasowym), z bliska i z oddali. Spierają się wzajemnie o dziedzictwo pokoleń. A dziedzictwo to jest przesiąknięte krwią, i tą obficie przelaną, i tą przekazaną potomnym. Nie może być inaczej w krainie wydartej w blisko półwiecznym boju prawowitym właścicielom, na której ponadto żyją ze sobą dwie narodowości - Amerykanie i Meksykanie - pozostające od dawna, bo od wojny z lat 40. XIX wieku, w stanie bardzo chwiejnego zawieszenia broni, naznaczonego wzajemną nieufnością i odruchową przemocą. O historii tej krainy opowiada patriarcha rodu Eli McCullough, urodzony w 1836 roku. Jego narracja, nagrana krótko przed śmiercią w wieku lat stu, stanowi jeden ze wspomnianych "symfonicznych" motywów. To opowieść o korzeniach Teksasu, w sposób fenomenalny przedstawiająca społeczność Komanczów, wśród których Eli jako młody chłopak spędził istotną część życia. To też klasyczny bildungsroman i portret człowieka, który dzięki niebywale silnej woli stworzył wielkość swojej rodziny i odcisnął na jej członkach tak silne piętno, że jego cień odczuwalny jest jeszcze 70 lat po śmierci. Ta sama na wskroś teksaska twardość ma też, co doskonale widać w powieściowych wypadkach, wymiar budujący, jak i niszczycielski. Bo wzrost znaczenia jednych zawsze odbywa się kosztem innych.
O dramacie tych, którzy nie wyrażają zgody na ów krwawy fundament potęgi, opowiada dziennik syna Eli'ego, Petera. Zamykające się w latach 1915-17 zapiski, to świadectwo wrażliwca i intelektualisty, który wiążąc się z cudem ocalałą ofiarą masakry próbuje podświadomie odkupić rodzinne winy. Ne da się przy tym nie zauważyć, że Peter jest chodzącą emanacją przedwcześnie i tragicznie zmarłego stryja z początku powieści, a jednocześnie finał tego wątku stanowi swoistą, mimowolną, ale nie mniej przez to symboliczną, pomstę meksykańskich bohaterów powieści - coś w rodzaju przypadkowej sprawiedliwości dziejowej.
Ten wątek nierozerwalnie związany jest z trzecim, współczesnym, najmniej może obfitującym w ekscytujące wydarzenia, ale wiarygodnie odmalowującym końcowy etap przemiany kraju hodowców bydła w stan usłany odwiertami ropy naftowej, z czasem zresztą wysychającymi. Obrazuje to szczególnie mocno mentalność, której eksploatacyjna zaciekłość powoduje prędzej czy później jałowość ziemi. Tak jak kiedyś stało się z żyznymi niegdyś i porośniętymi trawą przestrzeniami Teksasu, które na oczach kolejnych pokoleń obróciły się w półpustynie, tak później odkryto i wydrenowano do dna złoża roponośne. Pozostała tylko nostalgia za dzikością dawnych czasów, jak w pięknym cytacie, który stanowi motto innej wielkiej powieści o Pograniczu: "Cała Ameryka leży u kresu drogi wiodącej przez zupełnie dziki obszar; nasza przeszłość nie obumarła, lecz wciąż w nas żyje. Przodkowie nasi wśród dziczy nosili w sobie cywilizację, my zaś żyjemy w otoczeniu cywilizacji będącej ich dziełem, lecz dzicz nadal w nas tkwi. Marzenia przodków stały się naszym życiem, a ich życie - naszymi marzeniami". (T. K. Whipple, Study Out the Land, tłum. M. Kłobukowski). W pewnym sensie Syn jest powieścią o dojrzewaniu, przy czym dojrzewa cały Teksas. Spina opisaną na wiele sposobów przeszłość teksaskiej ziemi ze współczesnością, w czym bliski jest Larry'emu McMurtry'emu (jakkolwiek korzysta z odmiennych konstrukcji fabularnych). Rozlicza się z jej mitami i wpisuje je we współczesną perspektywę. Wszak zmieniają się epoki, a geny pozostają te same.
Syn jest też więc powieścią rozliczeniową. Jednym z kamieni węgielnych amerykańskiej tożsamości jest przemoc - i Philipp Meyer bez ogródek to pokazuje. Czy to sięgając do udanie zaadaptowanej poetyki Cormaca McCarthy'ego, czy w gorzkich rozważaniach Petera McCullougha, rozprawia się z romantycznym mitem podboju Zachodu i owianą nimbem heroizmu historią Teksasu. W tym sensie jego powieść jest próbą oddania sprawiedliwości ofiarom ekspansji - zarówno Indianom, którzy żyli na tej ziemi "od zawsze", jak i Meksykanom, którzy byli tam sporo przed Amerykanami.
Jest to też powieść psychologiczna, skupiona na relacjach rodzinnych, ze szczególnym uwzględnieniem relacji międzypokoleniowych. Bo to rodzina jest podstawową komórką społeczną przekazującą dziedzictwo - mity, wzorce zachowań - w którym odnajdują się (bądź nie) kolejne pokolenia. Zastanawiające jest przy tym, jak różny odbiór budzą te same postacie w czytelnikach. Moją największą sympatią cieszył się najbardziej tragiczny Peter. Ale spotkałem opinie, że właśnie on irytuje, albo że zgoła żadna z postaci nie budzi sympatii. A jeśli budzą już jakieś uczucia - to różne u poszczególnych odbiorców. Być może właśnie te rozbieżności są świadectwem, że członkowie rodziny McCullough są po prostu ludzcy, pełni grzechów, zaniechań i słabości - od słabego charakteru po skłonność do przemocy. Ale też determinacji, skądinąd nie zawsze w słusznej sprawie. Może właśnie są tacy jak my sami?
Poza całą tą złożonością kunsztownie wycieniowanej literackiej konstrukcji, a muszę o tym wspomnieć, powieść Meyera niesie też ze sobą na wskroś realistyczny obraz codziennego życia plemienia Komanczów. Opis nasycony przykuwającymi uwagę szczegółami, naturalistyczny ale w jakiś spontaniczny, nie-efekciarski sposób, a przede wszystkim wypełniony rzadko spotykaną w literackim wizerunku Indian prawdą emocjonalną. Jest w pewien sposób tętniącą autentyzmem rewizją wyidealizowanego do bólu Tańczącego z Wilkami. Opartą na podobnym szkielecie (stąd wrażenie celowej polemiki), ale pozbawioną jego powierzchowności. Tu Komancze naprawdę przerażają i naprawdę fascynują. I na swój sposób są wielcy. I budzą litość. I nie ma w tym jednej fałszywej nuty.
Po lekturze Syna, ze wszystkimi jego zawiłościami i emocjami, jestem w stanie zrozumieć, co skłoniło tłumacza (Jędrzej Polak, niegdyś tłumacz Rączych koni) do nadania przekładowi własnej dedykacji - Mojemu Ojcu. W tej powieści przeszłość i teraźniejszość, i następujące po sobie pokolenia, spotykają się jak rzadko w której.
Ode mnie: 5,5 / 6
Ode mnie: 5,5 / 6
Philipp Meyer, Syn (The Son) ; tł. Jędrzej Polak. Poznań : Czwarta Strona Grupa Wydawnictwa Poznańskiego, cop. 2016.
Komentarze
Prześlij komentarz