"Space: the final frontier..." - tymi słowami w latach mojego dzieciństwa rozpoczynał się się każdy odcinek serialu "Star Trek". W niedalekiej przyszłości opisywanej przez Keseya taką ostateczną granicą, a dokładniej emanacją XIX-wiecznego Dzikiego Zachodu jest Alaska, zasiedlona nie tylko przez białych ludzi z obu stron Morza Beringa, ale także rdzennych Aleutów o różnym stopniu ucywilizowania. Rybacka osada Kuinak to enklawa radośnie zabałaganionej normalności, niemal całkowicie odcięta od mocno skomercjalizowanego świata (który zresztą spotkały jakieś bliżej niesprecyzowane wstrząsy dziejowe). Kuinak to oczywiście także malownicza gromadka zamieszkujących tę osadę dziwaków, wśród których prym wiodą: Ike Sallas (w młodości ekoterrorysta znany jako desperado Na-Ciebie-Kolej), Alice Carmody vel Wściekła Aleutka, czy Emil Greer - wyglądający jak przechodzona wersja Marleya właściciel psa o takimże imieniu. Jest też stowarzyszenie właścicieli psów - Psubractwo - czyli lokalna, nieźle ujarana grupa łącząca cechy masonerii i klubu towarzyskiego. I wszystko układa się cacy, dopóki osady nie nawiedza super-hiper hollywoodzka jednostka pływająca, albowiem w Kuinak pewien gość umyślił nakręcić film. Łatwo się domyślić, że miejsce nie zostało wybrane na chybił trafił, a i sam gość nazwiskiem Levertov znany jest temu i owemu…
Nie da się ukryć, że Kesey napisał w gruncie rzeczy dość naiwną post-hippisowską bajkę o starciu cywilizacji z żyjącą w ekologicznym stylu społecznością, ale radosne nagromadzenie dziwacznych, a przy tym niebywale sympatycznych indywiduów sprawia, że nawet wątki i sceny niekoniecznie potrzebne przyjmuje się z radością jako poszerzenie naszego pola widzenia w światku, w którym po prostu chciałby się zamieszkać. Nie brak tu chwil bardzo refleksyjnych, zwłaszcza że zarówno Ike Sallas - alter ego pisarza, z którym łączy ich choćby śmierć dziecka - jak i Alice, a także pozostali, mają za sobą trudną przeszłość. Stąd niektóre epizody zaskakują nagłym ciężarem i smutkiem, nieuchronnie przecież w człowieka wpisanym.
Wokół tego wszystkiego rybacka wioska i wszechobecne morze roztaczają niepowtarzalny klimat, będący mieszanką dość śmierdzącej rybackiej roboty i powiewu wolności, z wyczuciem przez Keseya oddany. Ale nie brak też fragmentów iście przygodowych - jest nawet szalona jazda rollercoasterem - a konstrukcja niektórych scen jako żywo przypomina postmodernistyczny western. I nawet jeśli u podłoża Pieśni żeglarzy leży dziecinne w gruncie rzeczy marzenie o takim zapomnianym przez cywilizację Kuinak, to miło pomyśleć, że może gdzieś ono istnieje. Nawet jeśli tylko za błękitną okładką, na której słup z puszek po piwie układa się w indiański totem, tak jak na kartach powieści ze śmieciowych surowców buduje się wartości godne obrony. O ile Lot nad kukułczym gniazdem wyrażał potrzebę wolności w sposób gwałtowny i efektowny, w późniejszej o trzy dekady powieści Kesey postuluje prymat natury nad cywilizacją spokojniej i mniej kategorycznie. Cieplej i z autoironicznym dystansem, ale chyba z niezachwianą wiarą, wyrażoną w finałowym spektakularnym odwecie Natury na chciwych przybyszach. Miłe to.
Wielkie przy tym brawa dla tłumacza, który nie zaburzając potoczystej, gawędziarskiej narracji znalazł cudowne zamienniki dla mnóstwa autorskich żartów i radośnie klejonych związków wyrazowych - ich polskie wersje - jak wspomniane Psubractwo - są niejednokrotnie lepsze od oryginalnych (!).
Ode mnie: 5,0 / 6
Ode mnie: 5,0 / 6
Ken Kesey, Pieśń żeglarzy (Sailor Song) ; tłum. Wojsław Brydak, posł. Andrzej Ceynowa. Poznań : Rebis, 1996.
Czytałam to milion lat temu, jak ameby wychodziły z wody na ląd. Podsunęła mi to moja mama, z jednej strony w głowę zachodzę, dlaczego (bo to zupełnie nie jej typ), a z drugiej jestem jej bardzo wdzięczna, bo urzekła mnie ta powieść.
OdpowiedzUsuńTym wariactwem, awanturnictwem, rozmachem i dziwnym jakimś smutkiem.
Ładnie umiejscowiłeś tę powieść na tle innych (czy tam jednej i niech tak zostanie, bo jednak Kesey pisał nie tylko arcydzieła). Dzięki za ten tekst.
Ja oczywiście to przez Ciebie kupiłem kiedyś tam, i tak stało dłuuuuugo w poczekalni. Kesey rzeczywiście napisał raczej tylko jedną książkę wybitną (ale niewielu napisało ich kilka). Przy czym ja z przyjemnością czytałem niedawno już kolejny raz "Wielką chętkę" - ma niepowtarzalny klimat i ciekawą, choć nie dla każdego łatwą polifoniczną narrację. "Rodeo" też jest jedyne w swoim rodzaju, jak zresztą wiesz. To jest fajny, osobny pisarz, i jak się uporam z powtórką "Lotu" i "Rodeo" (niekoniecznie w tym roku), to chyba nawet po jego opowiadania sięgnę. Dzięki za komcia ;)
UsuńPo "Skrzynkę demona"? Gdzieś mi się to przewijało w domu, ale nigdy na tyle blisko ręki nie podeszło, bym sięgnęła. To już wolę sobie "Rodeo" powtórzyć, jak już.
UsuńJa też kiedyś to właśnie miałem, ze 20 lat temu, ale zginęło zanim zdążyłem przeczytać. Ogólnie to w przyszłym roku pewnie przypomnę sobie "Lot" albo "Rodeo", a dopiero potem rozejrzę się za "Skrzynką". Pewnie w 2021 :)
UsuńA jeszcze powiem Ci, że czytam "Leaving Cheyenne" McMurtry'ego, drugą po debiutanckim "Horseman, Pass By", i strasznie ładna jest to książka. Niby klasyczny trójkąt miłosny w teksaskich sceneriach, ale cudnie poukładany i opowiedziany. Trzy części odległe o 20 lat jedna od drugiej, troje narratorów, i każda narracja inaczej oświetla poprzednie. Trochę mnie korci wrócić do tej książki poprzedniej i zmierzyć się z przekładem - w słownictwie ranczerskim jestem już oblatany jak świński ryj po korycie, sam nie piszę jakoś topornie, a z kolei McM nie pisze bardzo fikuśnie. Może jakbym ogarnął ze dwa-trzy rozdziały w charakterze demo, udało by się zainteresować jakieś wydawnictwo? To pewnie śmiesznie brzmi, ale takie mam marzenie jak już udała się heca z "Brazos", kiedyś przecież niepojęta :)
Kibicuję wysiłkom i próbom tłumaczeniowym. No i mam kolejny dowód na to, że blogerzy całkiem skutecznie wpływają na wybory książkowe innych blogerów.
Usuń