Już dwa tygodnie zastanawiam się, co napisać na temat "Saturna"; w międzyczasie aż zdążyłem skończyć "City" Baricco. Z jednej strony staram się nie wpadać w gromkopierdny ton bezkrytycznego zachwytu, z drugiej - wzorem Kalio chyba dam sobie prawo do nie-bycia-krytycznym na moim własnym blogu; ostatecznie książki po które w końcu sięgam, przechodzą długą karencję i ostry odsiew - i w efekcie niewiele książek przeczytanych uznaję za chybione. Gdybym miał wątpliwości, czy "Saturn" nie będzie stratą czasu - nie przeczytałbym pewnie. A i tak czekał niemal rok, co świadczy, że podchodziłem do niego z pewną rezerwą. Nie wiedziałem, czy w czarnych obrazach odnajdę fascynujący koszmar, czy pretensjonalny koszmarek. Sam Dehnel potrafi być w moim odczuciu zarówno uroczo wyrafinowany, jak i właśnie denerwująco pretensjonalny. I to niekiedy jednocześnie.
|
Francisco de Goya, 1826 (dwa lata przed śmiercią,
mal. V. López y Portaña, repr. Wikimedia Commons) |
Już "Lala" zachwycała wycyzelowanym stylem, wielopiętrowymi zdaniami, wyczuciem nastroju i komizmu, i wielką - zwłaszcza jak na stosunkowo młodego autora - świadomością tego, co i dlaczego chce się przekazać. I jak. Proza Dehnela jest obfita w słowo, rozlewna, nastrojona na zmysłowe doznania, ale też nawet na muzyczność frazy. Znać było, że autor jest człowiekiem wielkiej wrażliwości (jak pięknym "Lala" jest przecież pożegnaniem) i nieprzeciętnego talentu. Dość, że ze współczesnej książki polskiej na palcach jednej ręki można policzyć te, które w podobnym stopniu mi się podobały *).
A jednak nie skusił mnie ani "Rynek w Smyrnie" (ciągnęło się za nim odium prozy młodzieńczej) ani "Balzakiana" (może jeszcze zmienię zdanie, ale koncept tego tomu wydaje mi się odrobinę pretensjonalny), a "Fotoplastikon" do mnie nie przemówił. No, ale "Saturn" jednak się doczekał.
|
Javier Goya w 1805 r., (mal. F. Goya, własn. Museo de Zaragoza, repr. https://artdone.wordpress.com) |
Stwierdzę od razu - tak, "Saturn" mnie zachwyca. Potwierdza - mimo moich obaw - kapitalną klasę autora, choć zarazem nie jest pozbawiony pewnych charakterystycznych dla Dehnela słabości. Wiwisekcja patriarchalnych relacji w ich najbardziej, mam nadzieję, wykręconej wersji, przeprowadzona jest prostym a szalenie nośnym chwytem przeplatających się monologów. Pomysł ten otrzymał iście koronkową realizację: narracje słynnego ojca (Francisco), jego
okląchłego syna (Javier) i irytująco pustego wnuka (Mariano) przeplatają się wzajemnie jak nici gobelinu, uzupełniają nawzajem, oświetlają te same fakty z różnych stron, od wewnątrz i od zewnątrz, tworząc razem jakiś upiorny łańcuch zatrutego DNA, przekazywany przez pokolenia. I w każdym z nich dający inny, ale zawsze zatruty, owoc (piętno tej trucizny wyraźnie widać na zrezygnowanej, wypalonej twarzy 40-letniego Javiera na podobiźnie poniżej). To trudny do wyobrażenia konglomerat pogardy, zawodu, krzywd, poczucia winy, żalu, agresji, frustracji, pychy i depresji i miłości - tak, jest w tym wszystkim także miłość - konglomerat ciężki, gorzki i lepki, wszechogarniający do tego stopnia, że jesteśmy w stanie zrozumieć, dlaczego żyjący w nim Javier życzy śmierci wnukowi d l a j e g o w ł a s n e g o d o b r a. I jak wielka gorycz zrodziła naścienne koszmarne wizualizacje - Czarne Obrazy, artystyczną ejakulację całego tego nagromadzonego przez dziesięciolecia jadu i żalu. Oczywiście to z Javierem najłatwiej się identyfikować. Wielki Francisco fascynuje i przeraża niszczycielską presją wywieraną na najbliższych, natomiast Javier, o psychice przez całe życie tratowanej przez ojca, budzi największą empatię. Choć z drugiej strony - chyba każdy ma w sobie i Javiera i Francisca...
|
Quinta del Sordo ("Dom głuchego"), w którym toczy się większa część opowieści
(repr. Wikimedia Commons) |
Tło historyczne pozostaje tłem i tak naprawdę nie ma większego znaczenia dla opowieści, choć to akurat nie zarzut - nie fresk historyczny jest celem Dehnela, to widać gołym okiem. Choć przyznam, że nie przypominam sobie gdziekolwiek indziej tak ponuro opisanej Hiszpanii. Mamy za to ekfrazy, opisujące poszczególne "czarne" dzieła - to jakby lustro, w którym odbijają się emocje królujące w głównej opowieści.
|
40-letni Javier Goya, 1824 (mal. F. Goya,
repr. http://www.backtoclassics.com) |
Styl Dehnela to po staremu - jak można się było spodziewać - upajająco piękna polszczyzna, klasycyzująca i kunsztowna, przywracająca do łask w wielopiętrowych zdaniach mój ulubiony znak - średnik; z dbałością o rytm, o pauzy. Dysząca emocjami, zmysłowa, dygocząca bebechami. Czyta się to trochę jak słucha Beethovena - to podobne harmonie, podobnie gwałtowne emocje. Niestety właśnie w tym rozbuchanym stylu tkwi słaby punkt powieści Dehnela - ta porywająca forma, mimo że nie przekracza granicy za którą styl staje się manierą a obfitość słowa - przegadaniem (ale bywa blisko), to jednak powodowała, że niekiedy wypadałem na zewnątrz tego świata w stronę zachwytu samą forma, językiem. Odwracała uwagę. "Saturn" jest napisany wyśmienicie, ale niekiedy bardziej się ją podziwia, niż przeżywa. Nie jest to może przerost formy nad treścią, ale chwilami się o niego ociera. Do oszczędności w pisaniu dojrzewa się podobno z wiekiem - Dehnel prędzej czy później wyrobi w sobie tą brakującą odrobinę umiaru. Przy jego wrażliwości, świadomości artystycznej i stylistycznej wirtuozerii nie mam wątpliwości, że prędzej czy później zostanie pisarzem wybitnym (zresztą w żartobliwym plebiscycie "Wyborczej" "Nobel 2040" obstawiałem właśnie jego, obok Dukaja). "Saturn" jest od tej wybitności o włos. Naprawdę mocne.
5,5 / 6
Na ucho: "Piąta" Beethovena.
--
*) Z biegu wymieniam "Stankiewicz" i "Warunek" Rylskiego, "Prąd zatokowy" Sosnowskiego, może jeszcze "Jul" Goźlińskiego i "Ostatnie życzenie" Sapkowskiego, choć pewnie znalazłoby się jeszcze kilka...
Jacek Dehnel, Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya. Warszawa: Wydawnictwo W.A.B., 2011.