Przejdź do głównej zawartości

Drobiazgi niepotrzebne ratuj (Michael Crummey, "Twarde światło")

Drobiazgi niepotrzebne ratuj,
Kiedyś je dziecku swemu dasz.
Przydadzą się przyszłemu światu,
Gdy go stratuje Wielki Marsz.
(J. Kaczmarski, "Panna")

Popularność Michaela Crummeya w Polsce to oczywiście zasługa jego wydawcy, tłumacza i imiennika Michała Alenowicza. Tenże, po wydaniu wszystkich czterech powieści Kanadyjczyka uznał, że warto sięgnąć do początków jego twórczości, jeszcze sprzed bestsellerowej Rzeki złodziei (2001). Z tego wczesnego okresu dostaliśmy jako pierwsze Twarde światło (1998). Ponownie trafiamy więc do w sam środek chłodnego nowofundlandzkiego krajobrazu, jednak tym razem ujętego w zgoła innej literackiej formie.

Autor w przedmowie do wydania polskiego (proszę zwrócić uwagę na tą rzadko spotykaną praktykę!) pisze o swoim młodzieńczym zbiorze jako dopełnieniu znanej już nad Wisłą powieści Dostatek (2009). Z perspektywy czytelnika znającego późniejszą twórczość Crummeya rzeczywiście łatwo o takie spojrzenie. Warto jednak odłożyć je na bok i spojrzeć na ten zbiór czystym okiem, bez anachronizujących skojarzeń i - tym bardziej - narzucających się wbrew chronologii oczekiwań. To pozwoli Twardemu światłu uwolnić się od porównań z powieściowym rodzeństwem i zalśnić (nomen omen) pełnym blaskiem.

Ten niezwykle starannie skomponowany tomik, na Wikipedii mylnie zaklasyfikowany jak poezja, jest w istocie zbiorem tekstów zawieszonych między prozą a prozą poetycką, przy czym w tej drugiej grupie charakterystyczne dla poezji zabiegi wersyfikacyjne w zasadzie niewiele zmieniają w odbiorze, a w tekstach czysto prozatorskich nierzadko forma opowiadania jest przez naginana w różne strony - także w stronę literackiej impresji. O ile w pierwszym odbiorze zbiór wydaje się pęknięty na kilka odmiennych części, o tyle drugie i kolejne czytania ujawniają, że mimo zmiany form literackich kolejne utwory są emanacją tej samej wrażliwości autora. Czy taka złożona forma się sprawdziła? Częściowo.

Struktura Twardego światła ma kilka warstw, stopniowo odsłaniających się przed czytelnikiem, niekoniecznie zresztą widocznych od razu, bo wzajemne powiązania opowiadanych tu historii to materia nader subtelna i wiele pozostawione jest domysłowi i wrażliwości czytelnika. W prologu (Rdza) Crummey w jednej krótkiej ale przejmującej scenie pochyla się nad ulotnością rodzinnej pamięci, z której nikną detale i treści życia przemijających pokoleń. I cała reszta zbioru jest próbą utrwalenia własnie materii świata dawnej Nowej Fundlandii, który już nieodwracalnie przeminął, a teraz zaciera się nawet we wspomnieniach. Stąd właśnie ta literacka próba utrwalenia, niemal w ostatniej chwili, niknących w niepamięci niezliczonych detali, epizodów, miejsc (takich jak cmentarz w Spalonym Lesie), emocji, wrażeń, smaków i zapachów. Rozmowy z krewnymi i znajomymi pamiętającymi tę krainę z dekad przed przystąpieniem do Kanady (1949) dostarczyły 33-letniemu pisarzowi materii, z której ułożył 32 opowiastki - ciąg porażających autentycznością opowiadań o tamtym minionym życiu. Są to refleksje nad ciężką pracą, naturalistyczne relacje z połowów i innych rybackich prac, opisy nieraz okrutnych, ale przecież w tamtym kontekście do bólu pragmatycznych praktyk (kastrowanie, topienie kociąt). Ale nie brak epizodów szorstko humorystycznych - w Tennessee Waltz poznacie technikę pędzenia nowofundlandzkiego bimbru i jej konsekwencje dla pewnych skarpetek, a jeśli myśleliście, że żywa pochodnia nie może być śmieszna to przeczytajcie Płomień. A przede wszystkim - pełno tu tchnącej ludową mądrością refleksji, ubranej w jedyne w swoim rodzaju zwroty i porównania. Ot, choćby ukryte w opisie przyrządzania obiadu (!): "Marchewka jest jak środkowe dziecko: niby nikt za nią nie szaleje, ale wszyscy ją lubią". Crummey mistrzowsko wyłapuje i wykorzystuje wyraziste puenty, przez co niejeden tekst zmusza do zatrzymania zanim sięgniemy po następne opowiadanie. Tak jest z Gospodarzeniem, gdzie opowiedziana z kobiecej perspektywy historia utrzymania gospodarstwa rolno-mlecznego kończy się stwierdzeniem: "Miałam sześćdziesiąt jeden lat, gdy kupiłam karton mleka ze sklepu". To kumulacja ogromu uczuć zawartych w całym tym opowiadaniu: od determinacji po rezygnację. Do najlepszych opowiadań należy też przepiękny Chleb - zamknięta na dwóch stronach love story nad kolejnymi wspólnie spożywanymi bochenkami ("Dwoje ludzi nie powinno wymawiać słowa miłość, zanim nie zjedzą razem worka mąki"). Kolejna historia miłosna - Czego nam było trzeba - poraża prostotą i lakonicznością, skrywającą pod starannie dobranymi słowami wielkie emocje. I tak jest we wszystkich 32 opowiastkach, podzielonych według otaczających nowofundlandczyków żywiołów (kolejne grupy opowiadań to Woda, Ziemia, Ogień i Powietrze).

Środkowa część zbioru, zatytułowana Odkrywając ciemność, znacznie rozszerza perspektywę, jest bowiem luźno oparta na dziennikach nowofundlandzkiego górnika, rybaka - ale i żeglarza, który na przełomie XIX i XX wieku odwiedził porty rozrzucone na niemal całej ziemi. To bodaj najsłabsza partia Twardego światła. O ile sprawdza się jako świadectwo szorstkiej wrażliwości człowieka, którego korzenie - mimo podróży aż po Chiny i Rosję - nierozerwalnie związane są z ukochaną krainą Crummeya, to forma łamanej na poetycką modłę prozy w większości wypadków wydaje się nieuzasadniona jej treścią. Taki układ bezlitośnie obnaża też fakt miałkości tych tekstów. Epizodyczne relacje, które sprawdziłyby się może jako krótkie opowiadania, wepchnięte w charakterystyczny rytm łamanych wersów, zdradzają niechcący swoją płytkość (by trzymać się morskiej nomenklatury). Prostota refleksji często osuwa się w banał - tym trudniejszy do przełknięcia, że 32 opowiastki ustawiły poprzeczkę naprawdę wysoko. Zdarzają się fragmenty mocne (m.in. Cena ryb, Obraz rozpaczy, lecz nie klęski), ale wyraźnie zabrakło bardziej krytycznego redaktora i ostrzejszej selekcji tekstów. Odchudzenie środka o połowę dobrze przysłużyłoby się całości.

Domykająca tom Mapa wysp ma z kolei charakter najbardziej osobisty, ale zarazem najbardziej impresyjny. Jest zapisem refleksji z podróży autora z ojcem na jego rodzinną ziemię, pamiętającą wszystko to, co znamy z pierwszych opowiadań. Ale Crummey nie relacjonuje podróży samej w sobie, a skupia się na emocjonalnej topografii, tropiąc ślady dramatów sprzed półwiecza, wraki, groby, zwyczajowe nazwy, i związane z nimi przeżycia, emocje, epizody. Tu forma poetyckiej prozy wymieszanej z klasycznymi opowiadaniami (nawiązującymi do tych z pierwszej części tomu), sprawdza się lepiej. Jest też napisana z większym wyczuciem, a przede wszystkim czuje się w niej zaangażowanie emocjonalne autora, czego zabrakło w Odkrywając ciemność. Piękna ojcowsko-synowska klamra przywołuje echo prologu i stawia kropkę nad "i" w tej wyjątkowej podróży w czasie.

Pozornie wydaje się, że w tym "crummeyu" najmniej jest samego Crummeya, a najwięcej - Nowej Fundlandii. Jednak cała ta mozaika, mimo że utkana w większości z cudzych wspomnień, zdradza wielką autorską wrażliwość na drugiego człowieka i wielką miłość do tej surowej i niełatwej do życia ziemi, o której pojęcie dają też autentyczne fotografie, przeniesione z oryginalnego wydania (jest ich stanowczo za mało!). To też w większości - zwłaszcza we wspaniałej pierwszej części - popis sztuki literackiej wysokiej próby, świetnej oddanej w przekładzie zawieszonym między twardą jak kamień prostotą przekazu a niezaprzeczalnym poetyckim zacięciem. To Crummey na etapie poszukiwania swojej literackiej ekspresji, zapewne mocno zapatrzony w opowiadania Alistaira MacLeoda, gdzieniegdzie pobrzmiewający Faulknerem. Ale jednocześnie nieodrodny syn Nowej Fundlandii, zbieracz ulotnych pamiątek i kronikarz tej krainy. Twarde światło stanowi katalog rzeczy minionych, z których składa się Nowa Fundlandia odtwarzana w późniejszych, już jawnie epickich powieściach tego wyjątkowego - nawet jeśli wówczas jeszcze nie całkiem wybitnego - pisarza.

Ode mnie: 5,0 / 6

Za książkę dziękuję wydawnictwu Wiatr od Morza

Michael Crummey, Twarde światło (Hard Light) ; przeł. Michał Alenowicz. Gdańsk : Wydawnictwo Wiatr od Morza, 2018.