Przejdź do głównej zawartości

Atak na posterunek szeryfa (Leigh Brackett, "Rio Bravo")

Drobne, ale przemyślane zmiany w powieściowej adaptacji filmu poprawiły odbiór tej klasycznej historii, nawet miejscami konkretnie ją wzbogacając i oczyszczając z manieryzmów charakterystycznych dla kina tamtej epoki.




Leigh Brackett (1912-1978) była płodną (acz drugoligową) pisarką science-fiction, ale największą sławę przyniosły jej nie powieści, a scenariusze - do historii przeszła głównie jako dwukrotna adaptatorka Chandlera, autorka pierwszej wersji fabuły Imperium kontratakuje, wreszcie współpracowniczka Howarda Hawksa przy trzech głośnych westernach. Rio Bravo (1959), współnapisane z Julesem Furthmanem, było pierwszym i najlepszym z nich. W roku premiery ukazała się też powieściowa adaptacja autorstwa samej scenarzystki. W Polsce ukazała się w 1990 r. w serii "Westerny z 'Przygody', dzięki której niżej podpisany jako trzynastolatek poznał kilka ekscytujących, choć marnych literacko tytułów takich tuzów gatunku jak Ernest Haycox czy Zane Grey. Plus właśnie Rio Bravo z (niepowalającym artyzmem) wizerunkiem Johnem Waynem na okładce.

O dziwo powieść to całkiem udana, a nie będąc fanem dzieła Hawksa skłonny jestem stwierdzić, że lepiej zniosła próbę czasu niż sam film. Jak zapewne większość widzów pamięta, szeryf John T. Chance zamknął w areszcie bandytę-zabójcę Joe'go Burdette'a, którego brat Natan, słynący z bezwzględności krowi baron, zamierza bez ceregieli uwolnić. W miasteczku gęstnieje atmosfera osaczenia, areszt zamienia się w fortecę, a szeryfa wspiera malownczy tercet: dziadek-kuternoga, trzeźwiejący pijak i dość szybki w strzelaniu młodzian. Klasyczna historia o walce dobra ze złem i o solidarności w godzinie próby w swoich zasadniczych punktach nie odbiega od tej przedstawionej w filmie, natomiast są aspekty, które przemawiają na korzyść wersji powieściowej. Brackett pisze rzeczowo i konkretnie, raczej skłaniając się ku lakoniczności niż egzaltacji, zwłaszcza w szorstkich dialogach. O dziwo zręczniej i naturalniej niż na ekranie wypada w powieści humor, być może zresztą jest go mniej. Więcej natomiast dostajemy wglądu w emocje bohaterów, dzięki czemu powieść zyskuje znaczną przewagę nad filmem zwłaszcza w portrecie trzeźwiejącego alkoholika Dude'a. Jego osobę poznajemy zarówno w opisie szeryfa jak i "od wewnątrz" w trakcie zmagania z nałogiem. Powieść pogłębia nieco tę postać, komplementarnie do znakomitej roli Deana Martina. Z kolei zgryźliwe komentarze Stumpy'ego kojarzyły mi sie z niektórymi bohaterami McMurtry'ego. Ciekawiej wypada też postać samego szeryfa Chance'a, który sprawia tu wrażenie młodszego i w sumie sympatyczniejszego od swojej wersji filmowej - podobnie jak wpadająca mu w oko szulerka - o co akurat nietrudno, bo Angie Dickinson to największy błąd obsadowy filmu. Drugą porażka aktorską jest Ricky Nelson, więc młody Rio też jest w powieści bardziej naturalny niż na ekranie. Brackett w tej wersji inaczej prowadzi niektóre sceny, zmieniając punkty widzenia na subiektywne (m.in. sceny z Dudem właśnie), buduje dramaturgię tam gdzie film sprowadza epizod do jednozdaniowej relacji (przyjazd Pata Wheelera), albo szczęśliwie pomija to, co nie sprawdziło by się na papierze (słynne śpiewanie, tu ledwie wspomniane). Słaby (z powodu aktorstwa ale też koturnowej ekranowej konwencji, charakterystycznej dla lat 50.) wątek romansowy boli podczas lektury jakby mniej, bo trochę naturalniej wypada, zresztą Brackett oszczędza nam sentymentalnego finału tej historii, zastępując filmowe całusy rubasznymi dywagacjami Dude'a i Stumpy'ego. I chwała jej za to.

Słowem wszystko jest tu na miejscu, wyważone lepiej i opowiedziane zgrabniej. Drobne, ale przemyślane zmiany poprawiły odbiór tej klasycznej historii, nawet miejscami konkretnie ją wzbogacając, a powieściowa odsłona pozbawiona jest manieryzmów charakterystycznych dla kina tamtej epoki (śpiewanki, sceny romantyczne). Zachowuje przy tym zalety filmu, jasne przesłanie, dobrze budowane napięcie (znów: chyba nawet lepiej niż w filmie), bogactwo rodzajowych detali i świetne dialogi. No i szeryf John T. Chance ma tu, nomen omen, szansę (żałośnie prymitywna gra słów, ale nie mogłem się jej oprzeć :) zabłysnąć własnym blaskiem, bez ciężaru 52-letniego gwiazdora, który, cóż, zawsze na ekranie był przede wszystkim Johnem Wayne'm. O ile do filmu już nie wrócę (w zeszłym roku miałem okazję zobaczyć na wielkim ekranie i wystarczy mi na resztę życia), to do książki, w któreś kolejne wakacje - z radością. To nie jest wybitna literatura, ale odświeżenie po 33 latach wypadło lepiej niż się spodziewałem.

Ode mnie: 4,5 / 6


BONUS:

Ciekawostka 1: W czołówce filmu Hawksa można wyczytać, że jest on adaptacją opowiadania B. H. McCampbell (kadr obok). Otóż nie jest to prawda, a takie opowiadanie nie istnieje. B. H. McCampbell to w rzeczywistości córka reżysera filmu Barbara McCampbell, de domo Hawks (ur. 1936). Niepozostawiającą wątpliwości wzmiankę na ten temat znalazłem na stronie www.johnwayne.com. Z kolei www.moviestvnetwork.com podaje, że Barbara była pomysłodawczynią słynnej sceny ze strzelaniem do lasek dynamitu, zaś ojciec po prostu odwdzięczył się w czołówce filmu podając ją jako autorkę fikcyjnego opowiadania. Co ciekawe, żaden filmowy portal, na czele z niezawodnym zwykle IMDB, nie utożsamia Barbary Hawks (która ma w filmografii epizod aktorski w The Big Sky w reżyserii ojca) z B. H. Campbell z czołówki Rio Bravo.

Ciekawostka 2: W czołówce filmu Johna Carpentera Atak na posterunek 13 (1976), który jest remakiem Rio Bravo, jako montażysta podany jest… John T. Chance :)



Leigh Brackett, Rio Bravo (Rio Bravo); tłum. Mieczysław Dutkiewicz. Szczecin: Wydawnictwo "Przygoda", 1990.