To już piąta książka kanadyjsko-nowofundlandzkiego pisarza po którą sięgam. Zarazem pierwsza wydana w Polsce, i po jej lekturze łatwo zrozumieć wybór wydawcy (i tłumacza w jednej osobie). Napisana po nieco westernowej (i znakomitej) Rzece złodziei oraz wojennej love story Pobojowisko (nie licząc wcześniejszych opowiadań i wierszy) saga dwóch skłóconych rodzin obejmuje bez mała stulecie. Zarazem ani na chwilę nie opuszamy Paradise Deep i Trzewia, fikcyjnych miejscowości na wybrzeżu Nowej Fundlandii, położonych nieopodal prawdziwego miasta St. Johns i w bezpośrednim sąsiedztwie wzgórza Tolt (może prawdziwego, a może nie). Wspomniane mniej więcej sto lat otwiera i zamyka święto Marka Ewangelisty, co tworzy klamrę spinającą opowieść, a w połączeniu z drugą klamrą z udziałem wieloryba stwarza wrażenie zatoczonego kręgu, a zarazem ponadczasowego trwania crummeyowskiej wioski wbrew linearnie płynącemu czasowi.
Autor Pobojowiska jest naturalistą jeśli chodzi bezbłędnie oddane detale rybackiego żywota i szorstkiej wiejsko-nadmorskiej egzystencji zbiorowości, wbrew tytułowi najczęściej przymierającej głodem. Jest miejscami wspaniałym impresjonistą, malującym w szaro-buro-czarno-białych odcieniach niepowtarzalną scenerię, na czele z surową, zimną i nieprzychylną naturą, której bezwzględny i wymagający charakter góruje nad bohaterami zarówno na lądzie jak i na morzu. Ale sama opowieść zawieszona jest w przestrzeni symbolicznej, w której przenikają się obrzędy religijne, jawnie pogańskie ludowe gusła i wydarzenia wprost z kart Starego Testamentu, a w tym wszystkim buzują ludzkie namiętności, silne i zaślepiające. Dość zdradzić, że na pierwszych kartach książki mieszkańcy Trzewia wydobywają wprost z trzewi wspomnianego wieloryba - bladego i niemego topielca. Z czasem niemal całkiem bierny Jonasz (a właściwie Juda, gdyż jedyny w wiosce wiekowy egzemplarz Biblii jest przemoczony i słabo czytelny, więc imię dla znajdy wybierano z pamięci) odegra istotną rolę na szachownicy wydarzeń, których osią jest konflikt rodu przedsiębiorczego Królówki Sellersa z rodziną ubogiej ale diablo twardej Wdowy po Devinie (macie od razu próbkę z barwnego katalogu przydomków mieszkańców Trzewia). W ogromie stuletniego okresu opowieść zasadniczo linearną Crummey nierzadko zawraca, dopowiadając przeszłość, w efekcie jakby podkreślając ponadczasowość ludzkich charakterów. Warto zachować czujność, by nie pomylić przodków i potomków (pomaga w tym drzewo genealogiczne obu kluczowych rodów), a zarazem prześledzić jak nowe, młodsze gałęzie wyrastają ze starych pni, i jakie postawy przyjmują wobec rodzinnego dziedzictwa. Owszem, wymierają tu całe pokolenia (których występuje tu aż sześć), a czasy się zmieniają i rzeczywistość ostatecznie wraz z początkiem XX stulecia puka do drzwi domów nowofundlandzkiej wioski, ale jakakolwiek modernizacja jest tu przyjmowana nieufnie, gdyż doprawdy niełatwo zaszczepić, dajmy na to, idee związkowe w świecie, w którym jeszcze niedawno na przykład zmarli całkiem na widoku między żywymi pokutowali za swoje grzechy. Warto też zaznaczyć, że charakternych postaci i ich historii jest tu wiele, jak w dobrej, złożonej epice, której bohaterem jest cała miejscowa specyfika i rodzajowość, a tematem - zmaganie z losem, przemijaniem, namiętnościami i lodowatą krainą. Ulubiona postać? Ojciec Phelan, wędrowny duchowny, hulaka i lubieżnik. Zapomnijcie o pulitzerowych Kronikach Portowych - Annie Proulx opisuje Nową Fundlandię jak przyjezdna, Crummey przesiąkł nią do szpiku kości.
Dostatek,przez wydawcę porównywany jest do twórczości Marqueza, bliżej mu chyba jednak do Domu dusz Allende, z pewną domieszką Steinbecka i w scenerii z Londona. Ale poważniej mówiąc, o ile nie jestem wielbicielem realizmu magicznego, to w tej jego chłodnej i słonej nowofundlandzkiej wersji, w której wbrew aurze buzują gorące emocje - mamy do czynienia z piękną, klimatyczną i głęboką opowieścią, z której bohaterami przychodzi rozstać się z żalem i zadumą. Najlepsza rzecz w dorobku tego pisarza (nie wliczając Sweetlanda, który jeszcze czeka na półce na swój moment). Im bardziej "układała się" we mnie ta książka po lekturze, a trwało to aż trzy tygodnie, tym bardziej nabierałem przekonania, że zasługuje na mój zupełnie subiektywny i osobisty max.
Od mnie: 6 / 6
UWAGA - WAŻNE POSTSCRIPTUM: z pierwszej ręki mam informacje, że moje ukochane wydawnictwo Wiatr od Morza, mimo dwuletniego milczenia w mediach i na rynku, wbrew pozorom nie upadło - żyje, tyle że jest w stanie hibernacji z przyczyn różnych. Sklep obsługiwany jest na bieżąco, a plany wydawnicze także są, tyle że na bliżej nieokreśloną przyszłość. Więc zaklinam - niech żywi nie tracą nadziei :-)
Michael Crummey, Dostatek (Galore); przeł. Michał Alenowicz. Gdańsk: Wydawnictwo Wiatr od Morza, 2013.
O, o, o! Recenzja recenzją, ale jakież dobre wieści na koniec!
OdpowiedzUsuńWieści są dość mocno mgliste, ale i tak lepsze niż to, czego się spodziewałem dowiedzieć :-)
Usuń