Poniższy tekst nie jest pełnoprawną recenzją; został zaimprowizowany na konkurs na blogu "God Save The Book", w którym należało polecić dowolną powieść kryminalną. Jest więc klasyczną polecanką. Ale wrzucam go tutaj, ponieważ przy okazji dobrze oddaje to co myślę o "Tajemnicach Los Angeles", a też żeby nie zaginął w odmętach notesu.
Jest pewien pisarz. Kiedy był chłopcem, jego matka została zamordowana podobnie jak Czarna Dalia; pośrednio dlatego został pisarzem. Ma wielkie ego, bezkompromisowe poglądy, nie przebiera w słowach. Uważa Chandlera za nudziarza (woli Hammetta), a o sobie mówi, że jest tym dla literatury kryminalnej tym, kim Beethoven dla muzyki.
I byłoby to odpychające, gdyby tylko nie miał racji.
Jest trzech policjantów. Pierwszy to niekoniecznie lotny osiłek, za to z obsesją na punkcie damskich bokserów. Jest porywczy, ale nigdy nie skrzywdziłby kobiety. Przynajmniej tak uważa. Drugi to formalista, i idealista, świeżo po szkole, próbujący dorównać sławnemu ojcu. Nigdy nie złamie prawa, nawet dla dobra śledztwa. Ani nawet regulaminu. Przynajmniej tak uważa. Trzeci to cyniczny gwiazdor - konsultant policyjnego programu, który za szmal i lans sprzeda każdą plotę i każdą tajemnicę lokalnym brukowcom. Niczego nie zrobi bezinteresownie. Przynajmniej tak uważa.
Każdy z nich się myli.
Połączy ich wieloletnie (1950-1958) śledztwo w sprawie masakry w nocnym barze, w którą zamieszani są bogaci alfonsi, luksusowe prostytutki o wyglądzie gwiazd kina, brukowi dziennikarze i szereg godnych zaufania osób, których nikt by o to nie podejrzewał. Po tej sprawie dla żadnego z nich trzech nic nie będzie już takie samo. Oni sami także.
Faktem jest, że "Tajemnice Los Angeles" Jamesa Ellroya, bo to o nich mowa, to sama esencja klimatu "noir", drapieżnej powieści policyjnej i gwałtowności tzw. kryminałów "hard-boiled". Ellroy to prekursor i mistrz wielowątkowych fabuł i gęstego lapidarnego stylu. W dodatku nikt nie poznał i nie odmalował Los Angeles z tamtych lat tak jak on.
Nawiasem mówiąc Ellroy, choć nieskory do pochwał pod adresem kolegów po piórze, wymienia konsekwentnie jednego, którego uważa za równego sobie. Jo Nesbo.
I byłoby to odpychające, gdyby tylko nie miał racji.
Jest trzech policjantów. Pierwszy to niekoniecznie lotny osiłek, za to z obsesją na punkcie damskich bokserów. Jest porywczy, ale nigdy nie skrzywdziłby kobiety. Przynajmniej tak uważa. Drugi to formalista, i idealista, świeżo po szkole, próbujący dorównać sławnemu ojcu. Nigdy nie złamie prawa, nawet dla dobra śledztwa. Ani nawet regulaminu. Przynajmniej tak uważa. Trzeci to cyniczny gwiazdor - konsultant policyjnego programu, który za szmal i lans sprzeda każdą plotę i każdą tajemnicę lokalnym brukowcom. Niczego nie zrobi bezinteresownie. Przynajmniej tak uważa.
Każdy z nich się myli.
Połączy ich wieloletnie (1950-1958) śledztwo w sprawie masakry w nocnym barze, w którą zamieszani są bogaci alfonsi, luksusowe prostytutki o wyglądzie gwiazd kina, brukowi dziennikarze i szereg godnych zaufania osób, których nikt by o to nie podejrzewał. Po tej sprawie dla żadnego z nich trzech nic nie będzie już takie samo. Oni sami także.
Faktem jest, że "Tajemnice Los Angeles" Jamesa Ellroya, bo to o nich mowa, to sama esencja klimatu "noir", drapieżnej powieści policyjnej i gwałtowności tzw. kryminałów "hard-boiled". Ellroy to prekursor i mistrz wielowątkowych fabuł i gęstego lapidarnego stylu. W dodatku nikt nie poznał i nie odmalował Los Angeles z tamtych lat tak jak on.
Nawiasem mówiąc Ellroy, choć nieskory do pochwał pod adresem kolegów po piórze, wymienia konsekwentnie jednego, którego uważa za równego sobie. Jo Nesbo.
Komentarze
Prześlij komentarz
Co myślisz?