Przejdź do głównej zawartości

Josif Brodski, "Jesienny wieczór"

Jesienny wieczór w miasteczku niedużym,
które się szczyci istnieniem na mapie.
(Kartograf chyba spuścił kleks na papier,
albo się w córce sędziego zadurzył).

Formatem swoich dziwactw zmordowana,
przestrzeń tu jakby zrzuca z siebie brzemię
gigantomanii - gdyż ją zadowala
rozmiar ulicy Głównej. A czas drzemie,
zerkając czasem na sklepik malutki,
który na froncie ma ogromny zegar,
a wewnątrz - wszystko, co stworzył duch ludzki:
czy to teleskop będzie, czy laubzega.

Jest tutaj kino, salon i apteka
oraz kawiarnia, jedyna w promieniu
mili, bank z orłem, widocznym z daleka.
plus kościół, który w głuchym zapomnieniu
daremno byłby zarzucał swe sieci,
gdyby się poczta nie mieściła obok.
I gdyby tutaj nie robiono dzieci,
pastor udzielałby chrztów samochodom.

Tu rejwach świerszczy przez ciszę się niesie.
O szóstej wieczór, jak po atomowej
wojnie, nie spotkasz żywej duszy w mieście.
Tylko z księżycem można wieść rozmowę,
kiedy wpisuje się w okna prostokąt,
i czasem buick omiecie przezornie
światłami, pędząc nie wiadomo dokąd,
cokół, na którym trwa Nieznany Żołnierz.

Tu przyśni ci się nie girlasek szwadron,
ale twój własny adres na kopercie.
Tu mleczarz, widząc, że mleko się zsiadło,
pierwszy przyjmie wieść o twojej śmierci.
Tu w czterech ścianach można żyć latami,
połykać brom, palić kalendarze wszystkie
i patrzeć w lustro tak, jak blask latarni
przegląda się w kałuży na wpół wyschłej.

(1972, tłum. Stanisław Barańczak)

(1972-1976, źródło)


Komentarze