Przejdź do głównej zawartości

Wyznanie wiary w kino (Quentin Tarantino, "Pewnego razu w Hollywood")

Znany reżyser i scenarzysta serwuje literacki recykling tych samych elementów co we wcześniejszym filmie i układa z nich opowieść podobną - nie całkiem tożsamą i nie całkiem odmienną. 




Pewnego razu w Hollywood, dziewiąty film Tarantino jest bez wątpienia najmniej krwawym jego dziełem, ma też stosunkowo spokojny rytm i pogodno-nostalgiczny nastrój. Pod pewnymi względami kojarzy się z "Jackie Brown" (1995), najbardziej dotąd nastrojową i wyciszoną pozycją jego filmografii. Tyle, że w filmie z Pam Grier więcej było nostalgii, a w tym nowym - więcej jest humoru. To wszak ostatni moment niewinności Hollywood.

Opublikowana po premierze filmu powieść nie jest w tym przypadku nowelizacją scenariusza, a innym podejściem do tej samej historii. Użycie innego medium rozszerzyło Quentinowi środki wyrazu w jednych kierunkach (dygresje, rozbudowa wielu sekwencji), natomiast zredukowało w innych (ekranowa spektakularność nie zafunkcjonuje równie widowiskowo w tekście książki). Jest to więc w pewnym sensie recykling tych samych surówców - postaci, wątków - i tkanie z nich drugiej, podobnej, ale jednak nieco odmiennej materii.

Oczywiście ta opowieść także kręci się wokół walczącego o pozycję aktora Ricka Daltona i jego dublera - a zarazem przyjaciela - Cliffa Bootha. Tak samo też Dalton kręci westernowy serial Lancer i gawędzi z rezolutną 10-letnią aktorką Trudi Frazer. Sharon Tate ponownie jest uosobieniem beztroski Fabryki Snów lat 60., a Charles Manson w poszukiwaniu dawnego znajomego odwiedza willę przy Cielo Drive. Jednak stosunkowo niewiele scen pokazanych jest w książce w sposób znany wcześniej z ekranu z podobieństwem 1:1. Tarantino majstruje przy inscenizacjach, dialogach, zmienia punkty widzenia. Rozmowy z Ricka agentem Marvinem Schwarzem zbaczają w kierunku filmografii aktora obficiej niż na ekranie, zresztą stopniowo o jego dorobku dowiemy się znacznie więcej, niż przekazywał film z Leonardem Di Caprio. Autor, nieograniczony metrażem seansu, hojnie rozbudowuje życie wewnętrzne kaskadera Cliffa Bootha, zapalonego kinomana. Jego wewnętrzne dywagacje o amerykańskim i europejskim kinie to - widać to jak na dłoni - osobiste refleksje Tarantino, napisane z pasją, krytycznym zacięciem i zamierzenie komicznym bezpardonowym tonem. Przeszłość Bootha też, jak być może pamiętają widzowie, skrywa pewne zagadki - powieść wiele z nich wyjaśnia i dużo dodaje do wojennej przeszłości kaskadera. Także dość powierzchowny w filmie wizerunek młodej żony Romana Polańskiego powieść równoważy introspekcjami - i to zarówno z punktu widzenia Sharon, jak i twórcy Dziecka Rosemary. Z kolei jedna z najlepszych filmowych scen na rancho bandy Mansona  opisana jest z zupełnie innego punktu widzenia, niesie więc inne napięcia. Niektóre wydarzenia mają zgoła odmienny od filmowego przebieg - i wtedy wkraczamy już w pewną metaopowieść, bo wersjonowanie fabuły między dziełem ekranowym i literackim jawnie i świadomie podważa realność samej opowieści. Jasne, że czytelnik/widz ma świadomość fikcyjności fabuły, ale Tarantino bawiąc się sekwencjami swojej gawędy, zmieniając jej przebieg, ujawnia się jako demiurg i wytrąca odbiorcę z "wiary w fikcję", którą - o czym często zapominamy pochłonięci po bożemu napisaną prozą - można opowiedzieć na różne sposoby. Zmienić przebieg i kolejność wydarzeń, treść rozmów, manipulować charakterystyką i biografią postaci. Oczywiście z tego przekonania o wyższości opowieści nad faktami wyrasta właśnie słynny finał filmu Pewnego razu w Hollywood, sprzeczny z oficjalną historiografią małżeństwa Polański/Tate. Zresztą w powieści ogniste zdarzenia z finału filmu są zupełnie zmarginalizowane i sprowadzone do bodaj tylko jednej wzmianki w rozmowie.


W zamian za to Tarantino serwuje nam danie w postaci wglądu w proces powstawania wspomnianego serialu westernowego Lancer. W wersji ekranowej twórca skoncentrował się na rozterkach Ricka Daltona, w książce zaś daje przestrzeń także jego serialowym partnerom, a ponadto rozwija fabułę tego - będącego fikcją w fikcji - serialu. Dzieje aktorów splatają się z temperamentami granych przez nich postaci, drogi ich karier są przyczynkiem do opowieści o "fabryce snów" i jej relacji z telewizją tamtej epoki, fragmenty scenariusza pozwalaną zerknąc na rozbieżności z późniejszą inscenizacją, a napięcia na planie filmowym niosą świetny pełen humoru i uwielbienia (to chyba najlepsze słowo) wgląd w filmową kuchnię. Zwłaszcza zaś relacja Ricka Daltona ze wspomnianą młodocianą Trudi Fraser zyskuje na głębi i subtelności (tak, tak - Quentina stać na subtelność). Ta przyjaźń staje się też podwaliną pod uroczą rozmowę finałową, nieobecną w wersji ekranowej.

Po seansie i lekturze pozostajemy ostatecznie z przedziwnym wrażeniem poznania dwóch opowieści, które ani nie są tożsame, ani nie są odrębne. Zmieniając poziomy fikcji i punkty widzenia Tarantino jest w swoim żywiole i jego entuzjazm i pasja przenika każdą stronę lektury. Trudno odbierać tę książkę inaczej niż wielkie wyznanie wiary w magię i moc kina, a swada doskonałego storytellera (dwa Oscary za scenariusze) i twórcy świadomie operującego na meta-poziomach czyni z niej fenomenalną, jakkolwiek miejscami dość wsobną rozrywkę. Bo jedyne zastrzeżenie jakie można mieć, to hermetyczność partii dotyczących historii kina. Quentin chwilami wyraźnie dryfuje ze swoją wersją dziejów kina popularnego i dywagacjami Cliffa o kinie europejskim. Nawet jeśli mnie osobiście te fragmenty dostarczyły niemałej zabawy (zresztą wiele nazwisk i tytułów jest zmyślonych), to jest to rozrywka z gatunku skrajnie niszowych - takie Tarantinowskie "pozdro dla kumatych". W mój kinomański gust Quentin trafił idealnie, ale dla wielu czytelników te akapity będą mało fascynujące.

Ode mnie: 6 / 6


Quentin Tarantino, Pewnego razu w Hollywood (Once Upon a Time in Hollywood); Tłum. Maciej Potulny. Warszawa: Wydawnictwo Marginesy, 2021.



Komentarze

  1. Poraziłeś mnie maksymalną oceną. Arcydzieło? Przeczytałem parę stron elektronicznego gratisu na Amazonie i stylistycznie wydało mi się bardzo średnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ja nie napisałem nigdzie, że to arcydzieło (absolutnie nie) ani że QT jest wybitnym stylistą (wręcz przeciwnie, podkreślam jego talent "opowiadacza" i scenarzysty). Nigdzie też nie twierdzę, że maksymalną ocenę stawiam tylko arcydziełom. Ocena i odbiór są u mnie - i zawsze były - bardzo subiektywne i wydaje mi się, że w recenzji jasno określam, dlaczego książka porwała właśnie mnie, i dlaczego tak bardzo mi podeszła. Mam świadomość, że film "OUATIH" oceniany jest różnie; akurat dla mnie mógłby trwać nawet 6 godzin i nie byłoby mi za dużo. Stąd książka dała mi mnóstwo frajdy, zresztą najwięcej spośród wszystkich przeczytanych w ub. roku. Już wiem, że za jakiś czas z radością sobie do niej wrócę, ale to nie stylem mnie ujęła i nie określam jej jako majstersztyku literatury. Przyznaj się Waść, czytałeś recenzję czy tylko sprawdziłeś ocenę? ;-)

      Usuń
    2. Cóż to za posądzenie! Twoje recenzje czytam akurat od deski do deski. :) Ale dzięki za wyjaśnienie, pozostaje tylko powtórzyć: „poraziłeś mnie maksymalną oceną” (która stanowi kropkę nad „i” było nie było bardzo pozytywnej recenzji :)).

      Usuń

Prześlij komentarz