Wg niektórych doniesień Cormac począł pisać tę wydaną w 1979 roku powieść jeszcze sporo czasu przed debiutem i tworzył ją jakieś 20 lat, ale to nie jest jakieś istotne. Ważne, że od dzieciństwa do mniej więcej połowy lat 50. (z przerwami) sam mieszkał w (lub pod) Knoxville w Tennessee - i zasadniczo Suttree to portret tego właśnie czasu i miejsca. Trochę pokrewny Ulissesowi Joyce'a (są tu ślady, że zamierzenie), trochę faulknerowski i twainowski, korzystający z groteski Flannery O'Connor, za to w zdecydowanej opozycji do Ulicy Nadbrzeżnej Steinbecka, z którą pozornie może się kojarzyć. Ale Cormac gra na własnych zasadach, lekceważy fabułę zmierzającą od punktu A do punktu B, odrzuca sentymentalizm, ale też klasycznie rozumiany komizm - to ostatnie podkreślam, gdyż Suttree reklamowano jako najzabawniejszą powieść McCarthy'ego. Tymczasem jest to powieść o absurdzie życia i lęku przed śmiercią.
Cornelius Suttree odrzucił ustabilizowane życie (w tym rodzinę), wybrał barkę na rzece Tennessee i trudni się połowem ryb, a po godzinach brata się z mieszkańcami ubogich, nadrzecznych zakamarków Knoxville - McAnally Flats, w których zabudowa skromnymi domkami płynnie przechodzi, im bliżej rzeki, w sklecone z odpadów slumsy, zaś zaludnia je menażeria złożona z pijaków, wykolejeńców, drobnych złodziei, prostytutek i tym podobnych indywiduów w co najmniej dwóch kolorach skóry (z których wiele to postaci autentyczne), przemieszczających się między targiem na Market Street, spelunkami, bimbrownią u Aba Jonesa i brzegiem rzeki, gdzie mieszkają Suttree (na barce), stary szmaciarz i młody Harrogate (pod mostem), gwałciciel arbuzów. Suttree napotyka też przybyszy, samotnego Indianina, rodzinę poławiaczy małż, upomni się też o niego przeszłość, a pustelniczej wyprawy omal nie przypłaci życiem. Nade wszystko jednak Cormac zderza tu ze sobą dwa rodzaje absurdu - ten egzystencjalny, powiązany z Sartre'em i skandalem śmierci, z lękiem, z którym zmaga się Suttree, który w snach wabi doń widziadła, i który gna go na długą samotną wyprawę w góry; i absurd będący wynikiem nieskończonej ludzkiej pomysłowości, tu przejawiający się w wytrwałym dążeniu Harrogate'e do wzbogacenia (poluje on na rzekomo wściekłe nietoperze bo wyznaczono za nie nagrodę, próbuje wysadzić bank, okrada niemal 300 automatów telefonicznych i tym podobne), albo w upiornym lecz przekomicznym epizodzie z ojcem Leonarda (zwłoki starego trzymano w domu prawie pół roku pobierając rentę na nieboszczyka, aż nadeszła wiosna, a z nią ciepło - i martwy beneficjent się rozśmierdział). Samotnik Suttree trochę ojcuje Harrogate'owi, trochę sam szuka szczęścia (stąd kilkumiesięczny związek z prostytutką o imieniu odsyłającym do autora Ulissesa - a i sam ten tytuł też pojawia się w Suttreem jako kolejne imię), ale nie trzyma się go ani potocznie rozumiane szczęście, ani pieniądze. Jemu zresztą bardziej chodzi o spokój ducha, o wewnętrzne - jak ja to widzę - zen. Tylko że to nie taka prosta sprawa, nawet jak się mieszka na rzece i łowi ryby.
To dziwna książka, zbudowana z mnogości epizodów o zmiennej dynamice i nastroju, nieukładających się w klasyczną, dramaturgicznie czytelną fabułę, zaludniona rzeszą postaci, ogromna (665 stron), kontemplacyjna, miejscami rubaszna i wulgarna, zderzająca proste, slangowe dialogi i obszerne opisy, szorstka i poetycka zarazem. To dziwna książka, bo jej refleksyjność właściwie nie jest zwerbalizowana w przemyślenia; tu nie ma wiele więcej poza opisami scenerii, działań i rozmów, niemal nic o wewnętrznych przeżyciach (jeśli już to o zewnętrznych emocjonalnych reakcjach), to niemal czysta obserwacja w stylu - znów - zen. To dziwna książka, bo zaskakująca enigmatycznymi przebitkami z przeszłości i "przełączaniem" narratora. Ale jednak w alchemicznie magiczny sposób, we mnie przynajmniej, czytelnicze emocje i refleksje budzą się pośród samych tych opisów otoczenia i prostych działań, przezierają z gestów, wynikają z samego doboru słów, z kunsztownych, rozłożystych fraz i łańcuchów przymiotników, w których naturalizm stapia się z zadumą, a to co najwartościowsze w Suttree'em, wyłania się spomiędzy tych słów i wersów, i licznych niedopowiedzeń. Świat tutaj to oczywiście żadna idylla, bo to Cormac, więc wiadomo - pejzaż ufundowany jest na śmietnisku i rozkładzie, a takie na przykład zachody słońca nad brzegiem rzeki bynajmniej nie przynoszą łatwych landszaftowych zachwytów. Mnie naprawdę trudno jest uchwycić i przekazać, na czym polega siła i urok tej powieści, i może w tej właśnie nieuchwytności tkwi jej literacka wielkość. Ale ona uderza od samego początku, od zapierającego dech cztery-i-pół-stronicowego wstępu, będącego poetyckim opisem ujścia strumienia do Tennessee River; jak nie jestem wielbicielem opisów przyrody od czasów liceum (Nad Niemnem, oczywiście), to ten passus jest najpiękniejszym fragmentem spod ręki Cormaca i jednym z najpiękniejszych jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek czytać. Także Maciej Świerkocki (W ciemność) osiąga tu wręcz natchnione bogactwo słowa i czystą wirtuozerię w przekładaniu tak wielopiętrowych zdań, lakonicznych, szorstkich równoważników, jak i knajackich dialogów, łącząc to wszystko z wyczuciem rytmu, tak bardzo tu ważnego nastroju, i rozmaitych odcieni zadumy nad absurdem egzystencji. Książka pewnie nie dla każdego (a która jest taka?), ale dla mnie absolutnie niezwykła. A po powtórce jeszcze zyskała te ostatnie brakujące pół punktu.
A Cormac? Wydając Suttree'ego mieszkał już w El Paso w Teksasie i nasiąkał już innymi klimatami...
Ode mnie: 6 / 6
Cormac McCarthy, Suttree; tłum. Maciej Świerkocki. Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2011.
Bonus: fotografie powieściowych lokacji oraz biogramy i nagrobki niektórych bohaterów
A ja nadal nie zszedłem z "Drogi" ;)
OdpowiedzUsuńCóż, ja z kolei jestem ciekaw jak ją odbiorę znając wszystkie wcześniejsze. Ale to pewnie będzie 2025-2026 rok. W każdym razie dla mnie to bardzo ważny pisarz, bardzo "mój".
Usuń