Przejdź do głównej zawartości

Zakiszeni (James Ellroy, "Burza")

W nakreślonej tu fabule i świecie nie ma za grosz wiarygodności.




Druga odsłona planowanego na cztery tomy wojennego cyklu, którym mistrz kryminału zamierza połączyć wątki i postacie swoich już istniejących wcześnieszych siedmiu dzieł. Niestety wygląda na to, że krewki pisarz na stare lata zakochał się bez pamięci we własnym stylu i pisząc o Los Angeles w pierwszych miesiącach po Pearl Harbor (styczeń-kwiecień 1942) zapomniał jak prowadzi się fabułę i konstruuje wiarygodnych bohaterów. W efekcie powieść obejmująca trzy miesiące akcji liczy aż 826 stron, a jej fabuła, zbudowana - klasycznie dla Ellroya - z trzech splatających się śledztw kręci się większość czasu w kółko. Kolejne osoby powtarzają tu całymi stronami stwierdzenia dopiero wygloszone przez innych, dochodzą po kilka razy do tych samych wniosków, drepczą w miescu i pakują w siebie kolejne kilogramy benzendryny, która zresztą, jak się zdaje, wcale nie rozjaśnia im umysłów.

No właśnie - używki i cała reszta. Gliniarze Ellroya to nigdy nie byli aniołowie, ale to co na kartach Burzy odwalają wszystkie niemal bez wyjątku postacie, przechodzi ludzkie pojęcie. I nie, nie jeży włosów na głowie. Moralna zgnilizna w postaci używek, rozpasania seksualnego i fascynacji faszystowską i komunistyczną ikonografią jest tu skodensowane do tak kompletnie groteskowego stężenia, że odbiera choćby cień powagi. A szkoda, bo o nastrojach w wojennej Ameryce czy działaniach japońskiej V kolumny chciałoby się przeczytać coś poważnego. Niestety - zamiast społecznej panoramy dostajemy zakiszonych we własnym sosie 30 dewiantów, wśród których są co prawda policjanci, Japończycy, emigranci z Europy, naziści, komuniści, cesarska piąta kolumna i nawet gubernator z Meksyku, ale to nie przekłada się na żaden sensowny obraz poza absurdalnym wręcz dążeniem wszystkich do wydymania - dosłownie lub/i w przenośni - wszystkich pozostałych, ekhm, członków tej zapeklowanej w tomiszczu grupy. W przedziwny też sposób wiele osób wywala tu przed dopiero co spotkanymi obcymi własne i cudze brudy tylko po to, żeby ktoś, ekhm, posiadł określoną wiedzę. Nie pomaga też słynne ellroyowskie stacatto, które powtórzeniami fraz tylko pogłębia poczucie jałowości lektury. Nie jest to więc ani udana powieść kryminalna, bo śledztwa kręcą się tu w kółko, ani udana powieść historyczna, jaką planował autor, bo w nakreślonej tu fabule i świecie nie ma za grosz wiarygodności. Zupełnie inaczej niż w - pozornie podobnej - Perfidii, bo tam jednak z gorączkowej narracji wyłaniał się tętniący życiem portret zbiorowy. Tu zaś jedno, co się jako tako broni, to tylko fragmenty pewnego dziennika, bo w nich Ellroy odpuszcza swój męczący styl na rzecz bardziej normalnego pisania. Żal zmarnowanego potencjału, zwłaszcza że spora część postaci w Burzy to postaci autentyczne i o ciekawych życiorysach.

Najbardziej zaś jestem zaś wściekły na Ellroya za uczynienie ze swojego podobno ukochanego bohatera - Dudleya Smitha - karykaturalnego dewianta zafascynowanego zgoła erotycznie faszystowską estetyką. No kurde, tego już za wiele. Niestety jest to wisienka na strasznie zakalcowatym cieście - ukoronowanie najgorszej w dorobku powieści Ellroya, którą na koniec - niestety odległy od początku - odkłada się z ulgą i poczuciem dużej ilości zmarnowanego czasu. A to dopiero połowa planowanego czteroksięgu!

Jedno co budzi mój podziw, to wprost fenomenalny przekład Violetty Dobosz, weteranki Ellroya, która nie pierwszy raz imponuje im kunsztem w tworzeniu bardzo bezpośredniego, brudnego, ale jednocześnie niezwykle barwnego języka. 

Ode mnie: 2,5 / 6


James Ellroy, Burza (This Storm); tłum. Violetta Dobosz. Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2020.