Przejdź do głównej zawartości

Podróż trwa (William Golding, "Twarzą w twarz")

Podobno pierwotnie William Golding nie zamierzał pisać "Trylogii Morskiej", a Rytuały morza, które przyniosły mu Nagrodę Bookera, miały być autonomicznym i zamkniętym dziełem. I w sumie częściowo tak właśnie jest - bo konflikt moralno-etyczny jest tak mocno i wyraziście domknięty, że nie przeszkadza temu faktowi pozostawienie otwartych innych wątków ani porzucenie bohaterów w połowie podróży. Jawne zlekceważenie sztafażu powieści marynistycznej na rzecz poważniejszej problematyki kieruje uwagę czytelnika tam, gdzie następuje puenta, a nie tam, gdzie historia pozostaje w zawieszeniu.

Jednak po 8 latach pisarz postanowił powrócić na pokład przecinającego południowy Atlantyk żaglowca i dokończyć opowieść o podróży Edmunda Talbota do Australii. W związku z tym przyszły urzędnik Korony Brytyjskiej zakłada nowy dziennik, tym razem nie mający formy adresowanej do ojca chrzestnego, i kołysząc się na martwej fali "ćwiczy lapidarność stylu". Spokój jego ducha przerywa niespodziewane spotkanie z fregatą HMS "Alcyone", które wprowadza w fabułę wątek uczuciowy, mający zapewne przełamać marazm panujący w powieści. 

Ani bowiem rozmowy Edmunda z przyjacielem, I oficerem Charlesem Summersem, ani konflikt porucznika Deverela z kapitanem, nie niosą ze sobą takiego ciężaru jak dzieje nieszczęsnego pastora Colleya w Rytuałach morza. Co prawda końcowe partie powieści nabierają dramaturgii wskutek groźnego uszkodzenia dna okrętu, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autora "Władcy much" stać na więcej. Tym razem zabrakło mu mocnego tematu i czuje się, że opowieść toczy się dalej, bo Edmund musi przecież dopłynąć do Australii - i tyle. W efekcie najbardziej w pamięci pozostaje drugoplanowa historia służącego Wheelera, który przeżył utonięcie i panicznie boi się kolejnego. Towarzyszący jej powiew niesamowitości i oszczędnie rozwiewana niewiedza - bo Wheeler nie potrafi i nie chce opowiadać o tym co przeżył - pozostawiają grze wyobraźni wystarczająco dużo by wywrzeć największe wrażenie z całej tej dość letniej powieści. Na pocieszenie pozostaje udanie nakreślony marynistyczny sztafaż (w tym świetna scena spotkania dwóch okrętów na morzu) i sugestywna ciasnota dusznych okrętowych kabin.

Ode mnie: 3,5 / 6


William Golding, Twarzą w twarz (Close Quarters) ; Tł. Jan Rybicki. Warszawa : Amber, 1995.

Komentarze

  1. Powieść marynistyczna, kręcą mnie te klimaty, pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To generalnie polecałby bardziej cykl Patricka O'Briana. U Goldinga marynistyczny jest głównie kostium, a w centrum - inne zagadnienia.

      Usuń
  2. Ostatnim zdaniem zwróciłeś mą uwagę na ciekawy paradoks, czyli właśnie to zestawienie morskiego/oceanicznego (niemal) bezkresu z klaustrofobią okrętu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bo to tak wygląda. Ja po morzu co prawda nie pływałem, ale na śródlądziu wygląda to trochę podobnie - wokół przestrzeń jezior, a ty musisz wytrzymać z ludźmi na kilku metrach, co nie zawsze jest łatwe :)

      Usuń
  3. Nie wiedziałam o tej trylogii Goldinga! Wygląda ciekawie może się skuszę:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz